Spakuj plecak Galeria

 

Bardzo chciałam efektywniej spędzać czas, a konkretniej na powietrzu, „w trasie”, na szlaku turystycznym. Wiedziałam, że chcę „chodzić”, wtedy jeszcze nie wiedziałam gdzie. Wiedziałam tylko, że mają to być wycieczki jednodniowe i aby dostać się na szlak będziemy korzystać z samochodu.

 

A wszystko zaczęło się tak. Był rok 2006...

Pierwszym krokiem, jaki poczyniłam w tym kierunku był telefon do Informacji Turystycznej w Gorlicach z zapytaniem o jakość szlaków, jak często są uczęszczane, czy nie zarośnięte, itd. Bo nie miałam pojęcia, jak te sprawy wyglądają w naszych stronach. Pamiętam, zapytałam nawet, czy jak ktoś się zgubi, to można liczyć na pomoc GOPR-u (podejrzewam, że pan się z tego uśmiał). Mój rozmówca uprzejmie i ze znajomością rzeczy udzielił mi wyczerpujących informacji na tematy, które mnie interesowały oraz dodatkowo zaproponował możliwość skorzystania z gotowych propozycji wycieczek, zamieszczonych na stronie internetowej.

Naszym, można powiedzieć, ograniczeniem była konieczność planowania tras w formie tzw. „pętli, to jest, po dojściu do zamierzonego celu podróży, do punktu B, musiał nieuchronnie nastąpić powrót do punktu A, gdzie czekał na nas nasz samochód.

No więc zaczęłam buszować po internecie! Znalazłam całe mnóstwo kombinacji szlaków - dłuższych, krótszych, łatwiejszych, trudniejszych. I wybrałam jeden. Nie ukrywam, w wyborze pomogła mi sugestia pana z Informacji Turystycznej. Oczywiście zamierzałam kupić mapę, ale mój mąż skwitował moje zamiary stwierdzeniem „Po co Ci mapa? Przecież to Twoje tereny, na pewno się nie zgubisz”.

I jak myślicie, co zrobiłam?! Poszłam w trasę bez mapy. A w zasadzie poszłyśmy, bo było nas dwie.

Witaj przygodo !

W sobotnie, czerwcowe przedpołudnie pojechałyśmy w stronę przejścia granicznego ze Słowacją, do Koniecznej. Na podwórku znajomego moich rodziców zostawiłyśmy autko i… zaczęłyśmy naszą pierwszą pieszą wędrówkę. Pogoda była przepiękna, słońce paliło, zieleń aż „raziła” soczystością koloru. Nasze humory w skali od 1 do 10 oscylowały w granicach 15. Cieszyłam się bardzo. Trasę zaplanowałyśmy w formie „pętli” o długości około 18 km (wg informacji z internetu), tzn. zaczęłyśmy naszą wyprawę w miejscowości Konieczna (szlak niebieski), następnie kierowałyśmy się żółtym szlakiem w stronę Radocyny – a właściwie pozostałości po wysiedlonej, dawnej łemkowskiej wsi (słynna Akcja Wisła), tutaj punktem centralnym miało być Jeziorko Osuwiskowe (wg pana z Informacji Turystycznej nie można go było pominąć). Następnie marszruta wiodła czarnym szlakiem „cmentarnym” do również wysiedlonej wsi Lipna, dalej zielonym szlakiem Lasów Państwowych przez Łysą Górę i z powrotem do Koniecznej na podwórko naszego znajomego.

Szłyśmy bardzo powoli, w ręku butelka z wodą, przyjemne rozmowy o wszystkim i o niczym, dookoła cisza. Trasa wiodła utwardzoną, żwirową drogą najpierw przez łąki, następnie przez las. Po upływie około trzech godzin wyszłyśmy z lasu, naszym oczom ukazało się duże wypłaszczenie terenu – była to Polana Radocyńska (dowiedziałyśmy się o tym później, gdy po powrocie do domu kupiłyśmy mapę), a dalej widok na piękną, urokliwą dolinę tzw. Radocyńską. Zeszłyśmy na dół, „do wsi” i zobaczyłyśmy skrzyżowanie kamienistych dróżek. I tu nastąpiła konsternacja; w którą stronę iść. W prawo? W lewo? Czy my jesteśmy w Radocynie? A może już w Lipnej? Oj, dlaczego nie kupiłyśmy mapy? Było już po południu, o ile dobrze pamiętam, po godz. 15-ej, a przed nami jeszcze spory kawał drogi.

I jeszcze to Jeziorko Osuwiskowe, jak do niego dojść? Koniecznie chciałam je zobaczyć!!!

Jeziorko Osuwiskowe – cud natury !!!!!!!!!!!

Ostatecznie wybrałyśmy kierunek − w lewo. Po chwili, zza zakrętu wyłonił się mały, drewniany drogowskaz w kształcie strzałki z wykaligrafowanymi, raczej wyżłobionymi literami, a na nim informacja, w którą stronę do jeziorka… w górę, stromą ścieżką wiodącą przez polanę w stronę lasu. Zatem byłyśmy w Radocynie. Słońce przypiekało coraz mocniej. Weszłyśmy więc w cień lasu i zaczęło się szukanie. Wiedziałam, z uzyskanych informacji telefonicznych, że jeziorko jest małe …. i trudno je znaleźć. Nie poddawałyśmy się jednak. Chwilę kluczyłyśmy po zaroślach, następnie weszłyśmy w „grubszy” las; ku naszemu miłemu zaskoczeniu dosyć szybko znalazłyśmy się u celu. Ale u jakiego celu!!! Coś niesamowitego!!! W samym środku lasu bajeczne, magiczne, nieziemskie maciupkie jeziorko, ba, jezioreczko o długości, może 15 m? Woda w kolorze turkusu, zieleni, na powierzchni skrząca się odbijającymi się w niej promieniami słońca, z wystającymi połamanymi, zmurszałymi pniami drzew. Jeziorko z trzech stron otacza las i jego rozświetlone słońcem poszycie, natomiast z czwartej: mnóstwo paproci oraz typowych dla podmokłych terenów wysokich traw; niektóre unosiły się na tafli wody. Przeniosłyśmy się w całkowicie bajkowy, nierzeczywisty świat. Tyle piękna naraz na takiej małej przestrzeni… i to w samiutkim środku lasu, tak, można powiedzieć, ni stąd, ni zowąd. Człowiek nigdy nie „skonstruowałby” tego, co potrafiła uczynić natura.

Nadchodzi pomoc

Jeziorko Osuwiskowe − gwóźdź programu – miałyśmy za sobą, więc pora ruszyć dalej. Teraz kierunek Lipna, szłyśmy na tzw. kobiecą intuicję; wcale nie byłyśmy pewne, czy jest właściwy. Spacer upływał w iście błogim nastroju, tyle że teraz zwiększyłyśmy tempo marszu, trzeba przecież zdążyć przed nocą do samochodu. Jakże miłym zaskoczeniem było spotkanie trójki rowerzystów, młodych chłopaków, którzy na widok dziewczyn idących na takim odludziu bez mapy, nie kryli zdziwienia, a i uśmiechnęli się pod nosem z lekkim politowaniem. Byli jednak na tyle mili, że zaproponowali użyczenie nam swojej mapy. Zawarliśmy dżentelmeńską umowę, że po zejściu ze szlaku, w drodze powrotnej zostawimy ją w Ośrodku Wypoczynkowym Nadleśnictwa Łosie w Zdyni. Pożegnałyśmy naszych wybawicieli i pomaszerowałyśmy przed siebie, teraz już w wiadomym kierunku. Szlak wiódł kamienistą, dość dobrze utwardzoną dróżką przez dawną, teraz już nieistniejącą wieś Radocyna. Pozostałością po niej był cmentarz parafialny oraz wojenny z I Wojny Światowej. Mijałyśmy przydrożne krzyże, kapliczki, zdziczałe sady znaczące miejsca, gdzie dawniej stały domostwa. Jedyny budynek we wsi (z naszych czasów) to mały Hotelik Leśny Nadleśnictwa Gorlice. Nie omieszkałyśmy tu wstąpić na chwilę, aby troszkę odpocząć. Kawa, zaparzona przez panią z kuchni, zagryzana kanapkami smakowała wybornie. Przyjemne uczucie siedzieć na drewnianym tarasie, przy drewnianym stole… i studiować mapę. O! Bo miałyśmy teraz co studiować!

I znowu kolejne miłe spotkanie. Przy sąsiednim stole trójka młodych ludzi (dwóch chłopaków i dziewczyna) również pochylała głowy nad mapą. Po niedługim czasie dosiedli się do nas, i tak od słowa do słowa… wyszło na to, że możemy iść dalej razem, kierujemy się bowiem, mniej więcej w tym samym kierunku. Byli to studenci z Warszawy, wędrujący po Beskidzie Niskim, mający „bazę” w Bartnem. O, dopiero oni mieli szmat drogi do domu!

Do Lipnej poszliśmy więc już w piątkę. Lipna, podobnie jak Radocyna, to również wysiedlona połemkowska wieś. I tu mijaliśmy krzyże przydrożne, niekiedy połamane, niekompletne, nadszarpnięte zębem czasu. Trasa upływała nam na rozmowach, głównie o tym regionie, o jego historii (byłam zaskoczona wiedzą młodych). Ludzie ci zafascynowani naszymi terenami przyjeżdżali tutaj chętniej i częściej niż np. w Tatry. Nie kryli zazdrości, że mieszkamy w tak ciekawej turystycznie i historycznie części Polski. Poczułam wstyd, że ja dopiero teraz zaczęłam te tereny zwiedzać.

Aby dojść do Koniecznej, do samochodu, pozostało nam tylko przejść przez Łysą Górę. Ale będąc już w Lipnej chciałam jeszcze zobaczyć cmentarz parafialny. Zboczyliśmy zatem z zaplanowanej trasy i poszliśmy dalej w górę wsi. I znowu drewniany drogowskaz wskazujący właściwą ścieżkę. Po drodze kamienna podmurówka dawnej cerkwi, obrośnięta pokrzywami i innymi roślinami, dalej cichy wiejski cmentarzyk ocieniony drzewami, zniszczone kamienne nagrobki. Chwila zadumy i refleksji. Tutaj spoczywają moi pradziadowie… Ale to już inna historia.

Radosny powrót

Wędrówka przez Łysą Górę będącą łącznikiem Lipnej i Koniecznej upłynęła szybko. Po wyjściu z lasu ujrzeliśmy panoramę wsi Konieczna wraz z nieczynnym już (ze względu na zniesienie granic po wejściu do Unii Europejskiej) przejściem granicznym ze Słowacją. Zmierzchało. Na podwórku naszego znajomego posłusznie czekało Seicento koleżanki. Wskoczyliśmy ochoczo do samochodu… i dopiero teraz poczuliśmy, że „mamy nogi”.

Podwieźliśmy „naszych” studentów do Przełęczy Małastowskiej, stamtąd powędrowali w stronę Bartnego; było już prawie ciemno. Wcześniej jednak zostawiłyśmy pożyczoną od rowerzystów mapę w umówionym miejscu w Zdyni.

Tak oto zakończyła się nasza premierowa wyprawa. Nabrałyśmy ogromnego apetytu na kolejne.

Jolanta Wojteczek

Maroko Galeria